Dziś w radiowej audycji usłyszałam piosenkę Eugeniusza Bodo. Tak się składa, że wiąże się z nią jedno z moich dwóch najsłodszych i najpiękniejszych wspomnień dotyczących dziadka Stanisława. Pamiętam go, jak z uśmiechem, przy pracy, w swoim warsztacie krawieckim, śpiewał ze swadą Umówiłem się z nią na dziewiątą… To dziadek Stasiu wytłumaczył mi, co znaczy akonto. To on znał tę piosenkę na pamięć. Nigdy nie zapomnę tego uroczego obrazka, tych roześmianych oczu patrzących to na mnie, to na robotę, rzucających spojrzenia zza grubych rogowych okularów.
W dniu takim jak ten wracają do nas takie właśnie wspomnienia. Drożdżówek pieczonych przez babcię, jej owsianki, tak cudownie kremowej, ziemniaczków z mizerią, śmietanki zbieranej do mojej kawy, gdy wpadałam z wizytą, malin zrywanych na opuszczonych polach (bo najsłodsze i najzdrowsze), bukietu poziomek, wszystkich niezliczonych zaszytych dziur i łat, podwiniętych spodni i swetrów upranych ręcznie, kwiatów pelargonii rzucanych w naszą stronę z balkonu, na pożegnanie i wreszcie – góry faworków pieczonych specjalnie na nasze odwiedziny w dniu Babci…
Pamiętam też, choć to takie trochę słodko-gorzkie wspomnienie – jak zamarzyłam sobie wełniany komin. W tamtych czasach nijak nie można było pójść do sklepu i go sobie kupić. No nie było i już. Wtedy nawet komin był towarem w sumie – luksusowym (choć naprawdę trudno to sobie dziś wyobrazić). I babcia zdobyła wełnę i mi ten komin na drutach zrobiła. Nie był ani tak szeroki, ani tak długi, jak sobie wymarzyłam – tylko na taki skromniejszy wystarczyło wełny (i jej na półkach trudno było szukać, chyba że w Peweksie). Jak ja się cieszyłam! No i poszłam w tym kominie, cała dumna i przeszczęśliwa na katechezę w salce przykościelnej. Komin musiałam zdjąć (choć niechętnie ;-), włożyłam go do rękawa płaszczyka, uszytego zresztą przez drugą babcię i położyłam na piecyku, który dogrzewał salkę. A po zajęciach sięgnęłam po płaszczyk i komin – spalony na samym środku tak, że nijak nie dawało się udawać, że tej ohydnej plamy tam nie ma… I taka byłam smutna. Pamiętam, że głównie dlatego, że zawiodłam babcię, bo i dla niej to była wielka radość.
W dni takie jak dziś nawet najbardziej bleeee syrop z cebuli ma słodki smak, mówię Wam…
Ciągle chodzę i spisuję moje pomysły na nowe przepisy, ale kiedy przychodzi weekend nie mam już czasu ich testować, dzienne światło to wciąż rarytas, ciągle się spieszę by zdążyć coś na blog przygotować i zdążyć zrobić sesję. No tak to wygląda. W tygodniu gotuję dania najprostsze i najszybsze i coraz więcej tych bez mięsa. Pomyślałam, że mnie ma co silić się na oryginalność, jeśli tak to wygląda i pokazywać Wam będę te właśnie najprostsze przepisy, do zrobienia niemal od ręki, które przydają się, kiedy już naprawdę brak pomysłów.
No i zobaczymy – czy uda mi się kręcić dla Was nowe filmy, okaże się już wkrótce, trzymajcie kciuki.
Makaron ze śmietanowym pesto
Składniki: na 5 dużych porcji
45 g bazylii
80 g pecorino
45 g oliwy
35 g orzechów pinii
50 g wody
1 małe opakowanie śmietany 18% (u mnie bez laktozy)
500 g makaronu (u mnie linguini)
Do podania:
pomidorki koktajlowe
ew. dodatkowy ser – na przykład mini kulki mozzarelli
można także dodać podduszoną na maśle cukinię lub chrupiącą cieciorkę
Przygotowanie:
- Gotujemy makaron, po ugotowaniu odcedzamy.
- W tyn czasie do misy miksera przekładamy liście bazylii, pokrojony pecorino (lub inny twardy ser), oliwę i pinie (lub orzechy włoskie), dodajemy oliwę i miksujemy (35 sekund, obroty 5 w Termomiksie).
- Następnie zbieramy ze ścianek misy i dodajemy wodę. Miksujemy (20 sekund, obroty 5 w Termomiksie).
- Dodajemy do gorącego makaronu razem ze śmietanką (u mnie bez laktozy). Mieszamy dokładnie, doprawiamy solą i pieprzem.
- Podajemy z pomidorkami koktajlowymi.
Smacznego!
O, nie miałam pomysłu na dzisiejszy obiad i już mam, dziękuję i proszę o więcej. Pozdrawiam