Klasyczne wegańskie falafele.
23:37 a falafele wciąż jeszcze czekają na publikację. Kolejny dzień. Zanim zmrużę 2 oko, ostatecznie i do rana (mam nadzieję 😉 spróbuję jeszcze dokończyć i napisać kilka słów tytułem zachęty.
23:37 a falafele wciąż jeszcze czekają na publikację. Kolejny dzień. Zanim zmrużę 2 oko, ostatecznie i do rana (mam nadzieję 😉 spróbuję jeszcze dokończyć i napisać kilka słów tytułem zachęty.
23.37 na ekranie telefonu wyświetla się nowa wiadomość. „Mamo gdybym się nie obudził o 5:45 to obudź mnie proszę jak przyjdziesz wyłączyć budzik Dzięki i dobranoc.” (pisownia oryginalna 😉 Autor wiadomości w chwili jej wysłania zdecydowanie był już pod wpływem snu i schodzić do kuchni, gdzie jeszcze urzędowałam ruszyć mu się nie chciało.
Ich nazwy obijają się o uszy, czytamy o nich wertując książki kulinarne, a kiedy udaje się je spotkać na sklepowej półce, sięgamy po nie z ciekawością i radością dziecka w dniu Bożego Narodzenia. Miałam tak z wakame, sumakiem, edamame. Tak bardzo potrafi czasami ucieszyć dostępność smaków, które chce się wreszcie poznać.
Miałam kiedyś tak, że obiad dla 5 osób gotowałam w 3-4 wersjach, bo a to jeden lubi ryż, drugi woli ziemniaki a trzeci nienawidzi sosów. Było więc i także osuszanie pulpecików z sosu ręcznikiem papierowym, przed podaniem na talerz. Kiedy dzisiaj sobie o tym pomyślę, to – nie wiem, co myśleć 😉 Gdzie ja miałam…
Przez wszystkie te długie zimowe wieczory. Czeka się. I czeka. Żeby już w końcu przyszła. I przychodzi. Wtedy cieszy każdy pojedynczy krokus i pąk. I nim zdążysz się nacieszyć, kwiaty na drzewach rozwiewa wiatr, pszczoły przenoszą się gdzie indziej, a w Bois de Hal nie ma już hiacyntów. Mam takie wrażenie, że każda kolejna wiosna…
Takie mamy przedwiośnie. Szare, bure i ponure. Wiatr hula w najlepsze. I choć magnolie i forsycje już w blokach startowych pąków, ich piękno w pełnym rozkwicie może nam przeminąć z wiatrem. Wracałam dziś do domu w slalomie połamanych gałęzi drzew, mijają pozamykane parki, objazdem. Aż strach. I pomyślałam, że mega czekoladowe ciacho to byłoby dobre…
Może to ta rocznica nastraja mnie tak sentymentalnie, nie wiem. Wspominałam sobie ostatnio różne chwile z dzieciństwa naszych dzieci, także te opisywane na blogu. W zamyśle był on przecież także swego rodzaju kroniką rodzinnych zdarzeń.
Każdy wyjazd z domu ma swój rytuał. Rytuał zejścia dziadka do piwnicy. Dziadek Andrzej – czyli po prostu mój tata, przegląda wtedy kuchenną szufladę w poszukiwaniu kluczy do piwnicy i pyta – Co sobie zabierzesz?
Usiłowałam sobie ostatnio przypomnieć nasze śniadania z czasów dzieciństwa. W pamięci zachowałam tylko te weekendowe czyli ukochaną kaszę mannę mamy, chałkę z dżemem babci i zalewajkę-parzuchę przygotowywaną przez tatę. Moje ulubione smaki do dziś. Tylko – co jadłam na śniadanie w resztę dni tygodnia? Tu dziura w pamięci jest wielka – w sumie pomieścić musiała…
Wyglądam przez kuchenne okno, w światło umykającego dnia. Schowało się tam, za winklem chatki na narzędzia, w stercie drew do kominka. A gdyby tak – pstryknąć właśnie tam kilka fotek mojej ulubionej zupy? Nie zastanawając się za bardzo, chwytam w biegu aparat i statyw. Koty ożywiają się nagle i śledzą moje ruchy z umiarkowanym zainteresowaniem….