Czasami mam wrażenie, jakby w tym naszym wyścigu z czasem piątek był jednocześnie startem i metą, a my tylko się zapętlamy w naszej codziennej gonitwie. Ambiwalencja totalna. Piątek – i cieszy, i martwi. Czy też tak macie?
Cieszy – wiadomo, wreszcie fajrant, jak to kiedyś mawiał mój dziadek Stanisław. Piątek potrafi ucieszyć nawet wtedy, gdy trzeba zostać w pracy do ósmej. Mam tendencję do zawalania piątkowych nocy (szczerze powiedziawszy – czwartkowych też, niejako a konto), bo ma się to graniczące z pewnością przeczucie, że kiedy się obudzimy – czeka nas gospodarcza sobota, jak mawia z kolei moja przyjaciółka Ania. I zniknie piątek i znowu trzeba będzie czekać. Trudno to jednak nazwać czekaniem – bo między piątkiem jednym a drugim, roboty po pachy…
Martwi – bo uświadamiam sobie, że znowu minął kolejny tydzień. Bo znowu jest piątek. A z nim poczucie, że czasu coraz mniej…
Dlatego w niedzielę znowu przeciągam wieczór jak tylko się da – gdy wstanę może się okazać, że już pogubiona jestem gdzieś w peletonie.
Nie mam też złudzeń – piątek zawsze będzie kojarzył się pozytywnie i stanowił swego rodzaju granicę (przynajmniej tak długo, jak pozostajemy aktywni na rynku pracy), ale coraz częściej zastanawiam się, czy można znaleźć jakąś radę na tę monotonną gonitwę z przewidywalnymi jak w maratonnie punktami z wodą i przekąskami?
Czy ocierające się o frazes hasło carpe diem ma jeszcze jakąkolwiek wartość prócz komercyjnej?
I tak sobie myślę, że jeśli to ja nie nadam moim dniom swoistości i sensu, każdemu z osobna, to czy ktoś inny może to za mnie zrobić? Trudne zadanie, ale przecież nie – niewykonalne… Realizując je staram się, każdego dnia zrobić coś inaczej niż zwykle i/lub zrobić coś ekstra, czego nie robię nigdy lub nigdy dotąd nie robiłam. I oczywiście, żeby nie było – że to się udaje każdego dnia i od razu wszystko idzie lepiej, czasami zapominam pogrążona po uszy w rutynie lub – by nie mydlić Wam oczu – nie wychodzi, bo się nie chce. Nie zwasze musi się chcieć. Także i to pozwolenie na niechceniemisię jest w moim życiu nowością… Dobrym pomysłem może być zapisywanie sobie każdego dnia jednym zdaniem w notatniku. To dobry nawyk, ale trzeba go mieć lub być gotowym posiąść…
Napiszę Wam teraz o chlebie, który piekę ostatnio kilka razy w tygodniu, na zmianę z bułkami z bibioszem. Do obozu razowego chleba należały w naszym domu zawsze tylko 2 osoby, ja i synek drugi. Cud-mąż dawał się skusić, ale bez naturalnego entuzjazmu, który mamy w tek kwestii my z synkiem. Tymczasem – ten chleb zbiera tak aktywne pochwały, że upieczony wieczorem wystarcza czterem osobom na kolację i do śniadania dnia następnego, zjadany co do ostatniego ziarnka słonecznika. Usłyszałam nawet ostatnio:
-Kuchnia, mamo! – ale muszę przyznać, że ten Twój chleb to jest bardzo dobry! (to już synek pierwszy, nasz neofita w kwestii razowego pieczywa). Cud-mąż natomiast, który nie objada się nigdy stwierdził jedząc kolejną kromkę, że to juz naprawdę nie z głodu, ale dlatego, że oprzeć się nie może…
Ja lubię go piec, bo dokarmiony rano zakwas w ciągu dnia się aktywuje, a ja po powrocie z pracy nastawiam chleb, który po 20tej stygnie już do kolacji. Polecam gorąco!
Pszenno-żytni chleb na zakwasie
Składniki:
160 g aktywnego zakwasu żytniego
420 g ciepłej wody
1 łyżka słodu
5 g świeżych drożdży (opcjonalnie – w sytuacji gdy nam się spieszy, lub gdy nie jesteśmy pewni naszego zakwasu)
350 g mąki pszennej chlebowej typ 750
100 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
50 g mąki żytniej razowej typ 2000
10 g soli
duża garść ziaren słonecznika
Przygotowanie:
- Zakwas przekładamy do miski, dodajemy ciepłą wodę, słód i – jeśli zdecydujemy się użyć – drożdże, które rozkruszamy wcześniej w dłoniach. Mieszamy dokładnie do połączenia.
- Mąki i sól mieszamy i dodajemy do zakwasu, mieszamy drewnianą miską do dokładnego połączenia. Odstawiamy na kwadrans.
- Keksówkę o wymiarach 28×12 cm smarujemy oliwą, na dno wysypujemy połowę ziaren słonecznika, lub też – wykładamy foremkę papierem do pieczenia, dno wysypujemy równomiernie połową słonecznika.
- Wylewamy ciasto, wyrównujemy wierzch, posypujemy go resztą słonecznika.
- Odstawiamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia – powinien podwoić objętość. Jeżeli używamy drożdży zajmie to około 1-1,5 godziny. Jeśli nie około 3h.
- Nagrzewamy piekarnik do temperatury 240 stopni, z foremką wypełnioną ciepłą wodą (lub też włączamy opcję pieczenia z parą).
- Wstawiamy wyrośnięty chleb do nagrzanego piekarnika. Pieczemy z parą przez pół godziny. Po tym czasie chleb wyjmujemy z foremki (odklejamy papier od bochenka ) i dopiekamy jeszcze około 15 minut w temperaturze 200 stopni, z parą lub do momentu, gdy postukany od spodu wyda charakterystyczny dźwięk (jak wtedy, gdy stukamy do drewnianych drzwi).
- Chleb pieczony w tak wysokiej temperaturze i z parą jest chrupiący z wierzchu i bardzo miękki w środku. I długo zachowuje świeżość.
Smacznego!