Jeżyki?

Oprócz przepisu na ciasteczka obiecałam Wam dzisiaj kilka słów o „Marzi”.  
Wielu z Was pewnie już ją zna, lub przynajmniej o niej słyszała. Marzi jest główną bohaterką komiksów o Polsce lat 80. Opowieść to o czasach, w których większość z nas dorastała, widzianych oczami kilkuletniej dziewczynki.  Autorka serii komiksów o Marzi – Marzena Sowa, na co dzień mieszka i tworzy w Brukseli, razem ze swoim życiowym partnerem i autorem rysunków do „Marzi” – Sylvain Savoia.  
Dla mnie, która w dzieciństwie czytała jedynie Tytusa, spotkanie z Panią Marzeną było doświadczeniem zupełnie nowym. Co ciekawe, również sama autorka, jak przyznaje, komiksów w swojej młodości nie czytała. Skąd zatem pomysł?  
Wszystko zaczęło się od karpia. Podczas świątecznych spotkań rodzinnych we Francji, Pani Marzena opowiadała Sylvain o Polsce, panujących tam zwyczajach i sposobie obchodzenia świąt. Wszystko to w gronie Francuzów wzbudzało i zainteresowanie i zdziwienie jednocześnie. Polska w tych opowieściach była dla nich krajem niezwykle egzotycznym, przedziwnym. Słuchając na przykład opowieści o losach bożonarodzeniowego karpia pytali – Dlaczego nie kupujecie filetów? Pewnego dnia więc Sylvain zasugerował, że być może warto te opowieści zapisać, by pozostały w pamięci, by inni mogli je poznać. Tak też się stało. Sylvain czytał je w miarę powstawania i zaczął przygotowywać szkice. Wówczas jeszcze dla samej autorki nie było oczywiste, że powstanie z tego komiks. Tymczasem wprowadzony wcześniej w temat wydawca, otrzymawszy projekt pierwszego komiksu, oddzwonił z propozycją jego wydania już po 15 minutach. I tak to się zaczęło. Kolejne tomy. Tłumaczenia. „Marzi” w oryginale napisana po francusku, jest dziś tłumaczona na 6 języków, w tym miedzy innymi na koreański, wkrótce ukaże się, ocenzurowane (!) tłumaczenie na chiński.  
– Zawsze chciałam mówić innym językiem, chciałam mieszkać w innym kraju – przyznaje sama autorka. Ale wyjazd z kraju, w 1991 roku, był nie tylko spełnieniem marzeń. Potrzeba znalezienia dystansu, uwolnienia się odegrały tu swoją rolę.
  
Czytam „Marzi” z przejęciem. Choć nigdy nie sądziłam, że będę czytać komiksy. Po prostu nie przemawia do mnie ta stylistyka. Dlaczego więc? „Marzi” pomaga mi odkodować moje własne wspomnienia z dzieciństwa. I nie chodzi wcale o to, by powracać do wspomnień o kolejkach i rzeczywistości stanu wojennego, choć to też. „Marzi” to także niezwykle uniwersalna opowieść o dzieciństwie w ogóle. Kiedy czytam kolejne części wraca do mnie perspektywa, z jakiej dziecko ogląda otaczający świat. Więcej rozumiem, inaczej patrzę. I może właśnie ten uniwersalizm z jednej strony i wyjątkowość opisanych czasów  z drugiej, stanowią o sukcesie „Marzi”? Czytają ją belgijskie i francuskie dzieci, przychodzą na spotkania autorskie i opowiadają o swoich wrażeniach. W tej części Europy, o tym jak żyliśmy w Polsce tamtych lat, wciąż wie się za mało. Stąd ciekawość, chęć poznania.
  
Dla dorosłych Polaków „Marzi” to okazja do rewizji wspomnień. Opowiada o wielkich sprawach i wydarzeniach, o Papieżu, Solidarności, Jaruzelskim, Czernobylu i zwyczajnej codzienności… Mam wrażenie, że spojrzenie dziecka grozę tamtych czasów obłaskawia, co nie znaczy, że nie jest krytyczne. Trzeba przyznać, że jest też momentami niezwykle poetyckie, dając dowód  niezwykłej wrażliwości autorki. Dla naszych dzieci jest „Marzi”  okazją do poznania rzeczywistości, która, na szczęście, nie powróci.
Seria wciąż nie jest ukończona. Powstanie jeszcze kilka opowieści, między innymi z czasów licealnych Marzi. Jednocześnie Marzena Sowa, tym razem z  Krzysztofem Gawronkiewiczem, pracuje nad komiksem o Powstaniu Warszawskim. W sierpniu zaś ukaże się komiks o czasach tuż po II wojnie światowej, powstający przy współpracy z francuską rysowniczką.  
„Marzi”jest przetłumaczona na polski, choć niestety, nie wszystkie jej części. Sięgnijcie po nią. Zachęcam, bo warto.
Spotkanie z Panią Marzeną zorganizował Brukselski Klub Polek, w skrócie nazywany przez nas BeKaP.  Spotykamy się, by wspólnie gotować, dyskutować o książkach, poznawać ciekawych ludzi. Zapraszam na strony BeKaPu i do uczestnictwa w spotkaniach Klubu.

Jeżyki mnie zaskoczyły. Choć wcale jeżykami być nie miały. Miałam ochotę na słodkie, chrupiące ciastka o mocno orzechowej nucie. Takie było założenie. Ale efekt był inny. Pierwszy kęs – jeżyki! Tak, przypominają je, ale nie do końca. Nie jest przecież moim celem tworzenie domowych kopii produktów gotowych, dostępnych w sklepach. Tyle tylko, że te skojarzenia nasuwają się same. Spróbujcie koniecznie.

Jeżyki 
Składniki:
Na ciasto:
60 g solonego masła (można zastąpić zwykłym a do całości składników dodać ½ łyżeczki soli)
90 g gotowej masy krówkowej
1 żółtko
85 g mąki owsianej (można zastąpić ją zmielonymi płatkami owsianymi)
55 g zmielonych orzechów ziemnych
30 g brązowego cukru
Dodatkowo:
110 g orzeszków ziemnych*
75 g masy krówkowej
200 g czekolady mlecznej na polewę
Przygotowanie:
1.       Łączymy wszystkie składniki na ciasto. (Ja mieszałam je łyżką). Masa się klei, dlatego to najlepsze rozwiązanie.  
2.      Dokładnie połączone w całość, zawijamy w folię spożywczą i wstawiamy na 30 minut do zamrażarki.
3.      W tym czasie siekamy drobno orzeszki i prażymy je na patelni. Jeszcze gorące mieszamy z masą krówkową.
4.      Nagrzewamy piekarnik do temperatury 165 stopni.
5.      Z ciasta wyjętego z zamrażarki formujemy kuleczki wielkości małych orzechów włoskich.
6.      Następnie każdą z nich obtaczamy w orzechach w masą i układamy, zachowując odległości, na blasze wyłożonej pergaminem.  Nie spłaszczamy!
7.      Ciasteczka pieczemy przez 12 minut bez nawiewu. I jeszcze 2 minuty z nawiewem.
8.      Przekładamy na kratkę, ostrożnie, bo są jeszcze miękkie. Studzimy je na kratce.
9.      Rozpuszczamy czekoladę. Polewamy nią wystudzone ciastka. 
*użyłam orzeszków niesolonych. Dla kontrastu słone-słodkie możecie użyć solonych, wszystko to kwestia smaku…
Smacznego!
16 komentarzy Dodaj swoje
  1. Od-kuchni,
    ciesze sie bardzo. WYgladaja baaardzo apetycznie. Nie moge niestety dodac komentarza u Ciebie, nie wiem czemu. Pozdrawiam serdecznie,
    Anna

  2. zrobiłam te ciacha i nie spłaszczałam ich przed pieczeniem, robiąc kuleczki. i co? gdybym w trakcie pieczenia nie rozpłaszczyła ich łyżką to upiekłyby mi się niezłe kulki, a nie ciasteczka – w ogóle nie rozjechały mi się na boki, tak ładnie jak Tobie. żałuję, że nie rozpłaszczyłam ich bardziej – dalej bowiem pozostały małe i grubiutkie. ciekawe dlaczego to tak? 😀
    na razie stygną, ale wygląda, że smakują bosko 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *